„Prześwietlenie” to cykl spotkań Łukasza Olkowicza z postaciami związanymi ze sportem. W kolejnym odcinku dziennikarz „PS” wysłuchał Jacka Góralskiego o przeszkodach, jakie musiał pokonać po drodze, by trafić do reprezentacji Polski i mistrza Bułgarii.
Jak Jacek Góralski przeżył rozstanie z Zawiszą?
Ile razy usłyszał, że jest za niski do piłki nożnej?
Dlaczego zdębiał po telefonie od Michała Probierza?
Z tatą na meczu
Nie mam pojęcia, skąd u mnie ta odporność na ból. Ktoś uzna to za głupotę, gdy z pęknięta kością wychodziłem na mecz i narażałem się na pogłębienie kontuzji. Może i tak, ale inaczej nie potrafię. Najbardziej ze wszystkich zabolał jednak cios, którego nie było widać. Poharatana noga czy rozciętą głowa w końcu się zagoją, ale tamta rana długo nie pozwalała o sobie zapomnieć.
Zawisza to mój ukochany klub. Tam się wychowałem, dziś jestem jego ambasadorem i mocno zaciskam kciuki za wygranie okręgówki. Pozwoli to przenieść się do wyższej ligi i powoli wracać na swoje miejsce. Na mojej dzielnicy wszyscy mu kibicowali. Gdy wzrastasz w takim otoczeniu, twoje sympatie kibicowskie stają się jasne. W Bydgoszczy jest też Polonia, ale nie mam wśród znajomych nikogo, kto sympatyzowałby z nią. Chemik ma jeszcze mniej kibiców. Nawet gdyby chcieli rywalizować z Zawiszą, nie mają szans. Jest dla nich za mocny. Pamiętam IV-ligowy czyściec Zawiszy, gdy tata zabierał mnie na wyjazdy, często do miejsc, które gościły taki klub tylko raz. Z Bydgoszczy jechało tysiąc kibiców, doping trwał pełne 90 minut. Czuło się, że to żyje. Chciałem być tego częścią. Miałem 16 lat, gdy ci sami ludzie mogli dopingować mnie. Mogli, gdybym zadebiutował w Zawiszy. W juniorach czułem się doceniany przez trenerów Roberta Tomczaka i Roberta Wójcika. Głośno dopominali się o szansę dla mnie w pierwszej drużynie. Nie miałem podpisanego kontraktu, trzy razy w tygodniu trenowałem z rówieśnikami, a gdy kogoś brakowało w pierwszym zespole, dobierali z naszej drużyny. Dwa czy trzy razy trener Mariusz Kuras powołał mnie na mecz. Siedziałem na ławce i tyle. Ani razu nie wysłał mnie na rozgrzewkę, więc ciągle tylko siedziałem. Drobny szczegół, który pewnie tylko ja zauważyłem.
Rozterki nastolatka
W klubie pojawił się Radosław Osuch. Roztoczył wizję, w której Zawisza z powrotem grał w ekstraklasie. Zespół występował w drugiej lidze, powtarzałem sobie: „Ile bym dał, żeby w nim zagrać”. Ale okoliczności się zmieniły. W nowych planach wychowankom przypisano marginalne role. Traktowali nas, jakby chcieli sprowokować, żebyśmy sami zrezygnowali. Do Bydgoszczy zjechała armia zaciężna. Usłyszałem, że będą kolejni, a dla mnie miejsca nie ma. Wymieniali, jakich to mają znakomitych zawodników. Żaden z nich już nie gra w piłkę. Wtedy to jednak nie miało znaczenia, musiałem szukać zespołu. Skończyłem wiek juniora, pojawiło się coraz więcej rozterek. Godziłem się z myślą, że piłka zostanie moim hobby. Czy mogłem wtedy pomyśleć, że za cztery lata zadebiutuję w ekstraklasie? REKLAMA Padłem ofiarą swojego wzrostu (172 centymetry). Nie policzę, ile razy słyszałem, że jestem za mały i powinienem przerzucić się na futsal, bo tak będzie dla mnie lepiej. Wypadłem z kadry wojewódzkiej z wiadomego powodu... Za mało centymetrów. Wielu trenerów wysyłało mnie na halę, bo warunki fizyczne nie mają tam takiego znaczenia, jak na dużym boisku. Z Bydgoszczy do Koronowa jedzie się pół godziny. Na najbliższe miesiące tam znalazłem dom, Zawisza mnie wypożyczył. Victoria grała w III lidze, w drużynie widział mnie trener Grzegorz Wódkiewicz. Gdy przeniósł się do Słupska, jego miejsce zajął Zbigniew Stefaniak. Odżyłem przy nim. Pokazał nam, na czym polega profesjonalizm. Co tydzień w poniedziałek omawiał po kolei występ każdego z nas, nie byłem przyzwyczajony do takich analiz. Do mnie miał dwie uwagi: nadużywałem gry wślizgiem i za często oglądałem kartki. Tłumaczył, że podejmuję zbyt wielkie ryzyko i mogę osłabiać zespół. Miałem robić wślizgi tylko wtedy, gdy byłem pewny, że odbiorę piłkę. Słuchałem, aż w końcu zrozumiałem i się poprawiłem. Trener pracował wcześniej z Michałem Probierzem, często o nim opowiadał. Że jak będę dobry to do niego trafię. W Koronowie jednak trudno było myśleć o ekstraklasie, czekała mnie wspinaczka. Chciała mnie Calisia Kalisz, kontaktowali się przez trenera Stefaniaka, ale moje losy potoczyły się inaczej.
Znikające linie
W Bydgoszczy trudno znaleźć bardziej niebezpieczne miejsce niż Śródmieście. Miejsce, gdzie dorastałem. Plus był taki, że wszędzie miałem blisko. No i uczyłem się zaradności, samodzielności. W Zawiszy trenowaliśmy na dwóch boiskach – jednym żwirowym, drugie nazywaliśmy „piach”. Chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego. Na początku meczów linie były jeszcze widoczne, ale im dłużej tam biegaliśmy i bardziej się kurzyło, tym one robiły się mniej wyraźne. Aż w końcu znikały. Trzeba było grać na wyczucie. REKLAMA W trampkarzach przez pięć lat grałem w drużynie starszego o rok brata u trenera Marcina Maćkowskiego. Z Dawidem biegaliśmy w środku pomocy. On miał bardziej techniczny styl, był kapitanem. Jak my się kłóciliśmy... Chcieliśmy grać tylko z przodu, kiwać tyle, ile można, strzelać gole. Nie wiem dlaczego, ale szczególnie zapamiętałem mecz z Burzą Nowa Wieś Wielka. Wygraliśmy 3:1, z Dawidem zdobyliśmy po bramce. Wspomnienie z dzieciństwa, które z jakiegoś powodu na zawsze zapisało się w pamięci. Byłem przekonany, że brat zagra na wysokim poziomie, ale zastopowały go kontuzje. Uszkodził kolano, wsadzili mu nogę w gips. Błąd. Próbował wrócić, ale trudno mu było nadgonić stracony czas, ograniczenia irytowały. Do dziś przy skrętach wyskakuje mu rzepka. Zaprzyjaźniony lekarz zdiagnozował to jako nawracalne zwichnięcie rzepki. Miałem cel. Skoro już jakiś talent do gry w piłkę dostałem, dlaczego tego nie wykorzystać? Oczywiście jako dziecko nie kalkulujesz, jakie korzyści finansowe mogą wynikać z kariery. Rodzice powtarzali, że jak coś robię, to na sto procent, jak się za coś biorę, mam to dokończyć. Nie zdarzało mi się opuszczać treningów, wstyd było powiedzieć trenerowi, że jestem chory. U innych wystarczał katar i zostawali w domu. Wielu takich spotkałem – mieli najlepsze korki, rodzice ich przywozili na treningi, odwozili. Mnie nikt nie zawoził. Najpierw trzeba było iść kwadrans na przystanek, poczekać na tramwajową „jedynkę” lub „dwójkę”. Dziesięć minut podróży i byłem na stadionie Zawiszy. Mam duży szacunek do pieniędzy. Napatrzyłem się, jak trudno je zarobić. Widziałem rodziców, jak zrywali się z łóżka, gdy za oknem było jeszcze ciemno. Tata pracował na budowie. Zimą, jak wracał po kilku godzinach roboty na mrozie, twarz miał całą czerwoną. Owszem, miałem okres, że gdy trafiło się parę groszy, to zaraz wydawałem. Na szczęście trwał krótko. Staram się oszczędzać, pomagać najbliższym. O to w tym wszystkim chyba chodzi, prawda? Wiadomo, jak kasa się rozchodzi. Dziwię się tym, którzy trwonią pieniądze na głupoty.
Telefon od Probierza
Pół roku w Koronowie wystarczyło, żeby pojawiły się oferty. W Zawiszy byłem skreślony, nie zamierzali na mnie postawić. Inaczej niż w Wiśle Płock. Oficjalnie o mój transfer wystąpili działacze IV-ligowych Błękitnych Gąbin. Gdy Zawisza oddał im moją kartę, zaraz przeniosłem się do Płocka. Nie wszystko układało się tam po mojej myśli. Przyszedł trener Libor Pala, wezwał mnie na rozmowę. – Kur..a, jaki ty mały jesteś. W środku pomocy to ja potrzebuję koni, żeby wygrywali główki – usłyszałem dobrze sobie znaną śpiewkę. Ale jednak przekonałem do siebie trenera. Na kolejnym spotkaniu okazał się już bardziej przyjaźnie nastawiony. – W środku pola to ja potrzebuję skurw...ów, a nie piz...y. Pasujesz mi – rzekł. W Płocku poczułem, co to jest drużyna. Z Sielewskim, Sekulskim, Kiełpinem, Nadolskim Kwiatkowskim, Magdoniem czy Janusem czułem się rewelacyjnie, całość trzymał w garści trener Marcin Kaczmarek. Poznaliśmy smak drugiej ligi, żeby zaraz awansować. Drzwi do ekstraklasy nie udało się sforsować, choć było blisko. W drużynie liczyliśmy już premie za awans, gdy na ostatniej prostej wyprzedziła nas Termalica. Po sezonie poszedłem do klubu zebrać podpisy pod dokumentami, bo akurat brałem kredyt. Zaczepił mnie prezes: – Skoro jesteś, to może od razu podpiszemy nowy, pięcioletni kontrakt. – Prezesie, gdyby była ekstraklasa, to mógłbym i na dziesięć lat. Ale ekstraklasy nie było. Podobno chciał mnie jej beniaminek, czyli Termalica, z którą przegraliśmy awans, ale bez konkretów. Zresztą nie byłaby w stanie zapłacić odstępnego. Wróciłem do Bydgoszczy. Kręciłem się po galerii, gadałem przez telefon. Rozłączyłem się, a na ekranie zobaczyłem, że ktoś z nieznanego numeru dobijał się w tym czasie pięć razy. Oddzwoniłem. Usłyszałem głos Michała Probierza. Zdębiałem. Zapowiedział, że Jagiellonia wyśle ze mnie ofertę. Przekazałem to trenerowi Kaczmarkowi, wypoczywał w Turcji. – Jacek, jeżeli nie dadzą przynajmniej 400 tysięcy to nie ma szans – postawił sprawę jasno. Jagiellonia najpierw oferowała 350 tysięcy złotych i Tomasza Porębskiego lub Damiana Kądziora. Wisła chciała, żebym został, ale naciskałem prezesów o zgodę na odejście. Wysłałem esemesy, dzwoniłem, aż przestali odbierać. W końcu dowiedziałem się, że negocjują z grającym na mojej pozycji Maksymilianem Rogalskim. Jakieś światełko się pojawiło. Powiedziałem trenerowi Probierzowi, że mogę nawet zrzec się pieniędzy za podpisanie kontraktu, byle tylko Wisła puściła mnie do Jagiellonii. Zastrzegł, żebym z niczego nie rezygnował. W końcu kluby się dogadały. Skończyło się na 400 tysiącach.
Nerw na ławce
Na jednym z pierwszych treningów w Białymstoku trener Probierz witał się z zawodnikami. Każdemu podawał rękę, ja przybiłem mu piątkę. Gdybym mógł, to przywitałbym się z nim na misia. Cieszyłem się na myśl o naszej współpracy. Ale pierwsze mecze spędziłem na ławce. Trener wezwał mnie na rozmowę, chciał podtrzymać na duchu. – Przeskok z pierwszej ligi do ekstraklasy jest ogromny. Widzisz różnicę? – zapytał. – No widzę. – Nie przejmuj się, pracuj uczciwie, to dostaniesz szansę. – Trenerze, daję sobie trzy mecze i będę grać w pierwszym składzie – nie miałem wątpliwości. I słowa dotrzymałem. REKLAMA Probierz dobrze mnie poznał. A i ja mu zaufałem. Na zakończeniu pierwszego wspólnego sezonu, gdy wypiliśmy po drinku, a atmosfera już się rozluźniła, zagaiłem: „Z trenera to taki kocur jest!”. Zapamiętał. Jest w porządku, bo szczery. Nie zawsze było między nami tak sielsko. Gdy posadził mnie w Jagiellonii na ławce to byłem wkur...y. Po mnie widać, kiedy jestem zły. Jak człowiek zagrał jeden mecz, to chce dziesięć. Ja tak podchodzę. A nie tak, że zagram raz i jestem zadowolony. Są piłkarze, którzy trafią do ekstraklasy i czują się spełnieni po jednym spotkaniu. Ale nie ja. Nie jestem typem, który podpisał kontrakt i nie ma dla niego znaczenia czy siedzi, gra czy stoi. Kiedy dostanę na treningu drugą koszulkę dla potencjalnych rezerwowych, to się gotuję, czuję się, no jak... fus. Chcę być potrzebny. Jeżeli nie gram, to jak mam się pokazać? Wywiadami? Rzadko ich udzielam.
Odbicie w szybie
Gdy w moim życiu pojawiły się większe pieniądze, wcale nie poszły za tym nowe znajomości. Jestem ostrożny, w doborze znajomych pomaga radar. Najlepszy kontakt zachowałem z tymi, z którymi łobuzowałem w Bydgoszczy. Nie jest tak, że trzymają się ze mną, bo gram w reprezentacji Polski. Razem jeździliśmy na treningi, razem goniliśmy tramwaj, gdy widzieliśmy z oddali zbliżającą się „jedynkę”. Pamiętają mnie z podziurawionymi kolanami po wślizgach na żwirze. Ufam im, mam z nimi taki sam dobry kontakt, jak z bratem. Traktuję ich jak rodzinę. Jaki jestem? Mam cel. Na świecie pojawiła się moja córka, chciałbym tyle zarobić, żeby zabezpieczyć przyszłość jej i innych najbliższych. Muszę grać do 35 roku życia, żeby to wszystko zrealizować. Wtedy będę spełniony, spokojny. Do tego, co osiągnąłem, doszedłem sam. W takich okolicznościach człowiek bardziej to szanuje. Znam piłkarzy, którzy karierę mieli podaną na tacy, szybko trafili do ekstraklasy, gdzie na nich postawiono. Ilu jest takich? Ja musiałem wszystko wywalczyć, wydrapać. Nie czytam wnikliwie tego, co o mnie piszą. Jasne, coś tam zobaczę. Nie siedzę w piwnicy, żeby nie wiedzieć, co się dzieje. Różne rzeczy można o mnie mówić, ale nie to, żebym odleciał. Nie mam takiej potrzeby, że wchodzę po meczu do autokaru, odpalam komórkę i patrzę, jaką notę dostałem. Widziałem kolegę, jak chował się z telefonem i spod pachy zaglądał, co tam o nim napisali. Nie wiedział, że ekran odbija się w szybie. Ja komentarzy ze stron internetowych nie znam. Sam potrafię ocenić, czy zagrałem dobrze, czy dałem plamę. Przejmować się bzdetami? Wolę kawę wypić.
Źródło: Przegląd Sportowy