KIEDYŚ W ZAWISZY GRALI KOZACY! - Marcin Łukaszewski: Zawisza przypomina dzisiaj cyrk
13.08.2014
Marcin Łukaszewski W bydgoskim Zawiszy spędził ponad pół życia. Jak sam przyznaje, liczył, że także po zakończeniu kariery będzie mu dane pracować na Gdańskiej. O dwóch dekadach w niebiesko-czarnych barwach, życiu po piłkarskim życiu i trudnych decyzjach oraz o klubie w czasach Radosława Osucha rozmawiamy z byłym kapitanem Zawiszy Marcinem Łukaszewskim.
Eryk Dominiczak: Ile lat spędziłeś w Zawiszy ?
Marcin Łukaszewski: Kiedyś liczyłem i wyszło, że około 19-20 lat. Pierwszy raz na treningu pojawiłem się w wieku 10 lat, czyli w 1988 roku.
- Pytam dlatego, że w wielu klubach osoby o dużym bagażu doświadczenia pyta się o zdanie dotyczące klubu, tego, jak funkcjonuje i co można by zmienić. W Bydgoszczy, mam wrażenie, jest inaczej.
- Rzeczywiście tak jest, ale na tę sytuację może mieć wpływ wiele czynników. Może to, że mówię prawdę i nie do końca to pewnym osobom odpowiada. Bo jeśli ktoś mnie zapyta, po czyjej stronie stanąłem w konflikcie tak zwanych kiboli z Radosławem Osuchem, to bez wahania odpowiem, że po stronie trybun. Wielu ludzi tego nie popiera, nie chce słyszeć pewnych rzeczy.
Może dlatego?
Dziwi mnie takie marginalizowanie ludzi z Bydgoszczy, bo ja jako prezes klubu chciałbym mieć przy sobie ludzi, którzy oddali mu kawałek życia. Ale może o to chodzi właśnie Osuchowi? Osoba związana z klubem przez lata może przydać się i jako skaut, i jako trener młodzieży czy też jako osoba w pionie sportowym lub marketingowym. Ale tematu nie ma – mogę czuć się nieakceptowany, ale z obecnymi władzami bym nie współpracował, bo to nie są osoby zdolne do tego. Od momentu przyjścia Osucha wszystkie osoby związane z klubem zostały odsunięte od klubu. Najpierw zawodnicy, teraz trenerzy…
- Ale ty byłeś jednym z pierwszych…
- Po sezonie 2010/2011 kończył mi się kontrakt. W dodatku byłem kontuzjowany. Słyszałem na początku, że zawodnicy z urazami nie muszą się obawiać, bo klub nie zostawi ich na lodzie. Ale ile takie zapewnienia były warte, zobaczyć można było już po miesiącu, gdy odstrzelono leczącego wtedy kontuzję więzadeł krzyżowych Łukasza Juszkiewicza. A co do mnie – zostałem przez jednego z trenerów poproszony o pójście do trenera Janusza Kubota. Tam usłyszałem… co ja usłyszałem? W sumie, że nie widzi dla mnie miejsca w klubie, że jestem za stary i o swojej przyszłości muszę porozmawiać z prezesem. Tak to mniej więcej brzmiało.
- Miałeś wtedy 33 lata…
- …i czułem się nadal na siłach, żeby grać. Zresztą, tak na marginesie, po mnie przyszli bardziej wiekowi zawodnicy i już jakoś wtedy wiek nie grał roli. Po spotkaniu z trenerem Kubotem miałem iść na spotkanie z Radosławem Osuchem. Pierwsza rozmowa generalnie nastrajała mnie optymistycznie, chociaż dziwne było to, że Osuch mówił, że decyzje podejmuje Kubot, Kubot – że Osuch. Dziwna sytuacja.
- Nie padła jasna propozycja przedłużenia kontraktu?
- W sumie na początku pojawiła się taka perspektywa. Osuch chciał, żebym został, podtrzymywał dobre stosunki z kibicami, poukładał szatnię. Miałem jednak wtedy kontuzję i wiedziałem, że czekają mnie jeszcze dwa miesiące przerwy po zabiegu stawu skokowego.
- I to ona zadecydowała, że jednak lipiec 2011 roku był końcem twojej przygody z Zawiszą?
- Nie do końca. Po pierwszej rozmowie umówiliśmy się na kolejną. Ona już była zupełnie inna.
- Domyślam się, że mówisz o propozycji wynoszenia z szatni informacji, o czym pisał „Przegląd Sportowy”.
- Dla mnie to był spory szok, bo nie spodziewałem się niczego podobnego. Była to nieoficjalna propozycja, żeby przekazywał co jakiś czas wiadomości do gabinetu prezesa. Oczywiście, o niczym takim z mojej strony nie mogło być mowy. Jest to dla mnie nieakceptowalne, a co więcej – nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy. Druga sprawa, że poparłem trenera Adama Topolskiego. Gdy Osuch usłyszał jego nazwisko, moje losy były przesądzone…
- Nie miałeś świadomości, że Topolski oraz Osuch wzajemnie się nie lubią?
- Wiedziałem, ale nie spodziewałem się, że aż tak. Wiedziałem, że coś jest na rzeczy, ale w sumie nie wiedziałem dokładnie, co.
- Nie myślałeś o tym, żeby jednak tego drażliwego tematu nie poruszać?
- A dlaczego? Jestem człowiekiem, który mówi i chce mówić prawdę. Jeśli trener Topolski zrobił dużo dla Zawiszy, wygrał ligę w bardzo dobrym stylu, to warto poprzeć taką osobę. Powiedziałem, co powiedziałem. Zresztą, i tak bardziej zaskoczyła mnie ta druga, nieoficjalna propozycja.
- Radosław Osuch tłumaczy, że taka propozycja nie mogła paść i jest to twierdzenie niedorzeczne. Zwłaszcza że ciebie nie znał. Trudno odmówić logiki takiemu rozumowaniu. A w dodatku ty się do tej riposty nie odnosiłeś.
- Nie odnosiłem się, bo ty pierwszy o to pytasz. Było to dziwne, nawet bardzo. Ale nad motywacjami się nie zastanawiałem. Widzisz człowieka drugi raz w życiu, a on proponuje ci coś takiego… Zresztą, nie przystałem na takie rozwiązanie i dla mnie ta sprawa była zakończona. Później przyszły osoby, które Osuch znał dłużej. I być może one współpracowały z nim w różny sposób.
- Zastanawia mnie, czy trener Topolski nie powiedział wam po awansie, że to koniec jego roli w Zawiszy?
- Mieliśmy z nim, jako piłkarze, spotkanie, na którym powiedział – chociaż nie na 100 procent – że odchodzi z klubu. Nie znam szczegółów konfliktu pomiędzy nimi i akurat się w to nie zagłębiam. Wydawało mi się jednak, że skoro ma się takiego człowieka w klubie, warto usiąść do stołu i porozmawiać.
- Dzisiaj myślisz podobnie?
- Dzisiaj już nie, bo tak jak mówiłem, wiem, że Radosław Osuch to nie jest osoba skora do współpracy z kimkolwiek. Dlatego też żaden z krajowych piłkarzy nie chce dzisiaj grać w Zawiszy.
- Szybko zrozumiałeś, że to twój koniec w Zawiszy?
- Spadło to na mnie znienacka. Moim marzeniem było zagrać w ekstraklasie w barwach Zawiszy…
- Zwłaszcza że byłby to pięćdziesiąty mecz w karierze na tym poziomie rozgrywek…
- Dlatego chciałem zagrać chociaż minutę, raz kopnąć piłkę. Ale cóż – wróciłem do domu i poczułem się dziwnie. Z jednej strony, udało się awansować, ale z drugiej strony pytałem sam siebie: „Czy tak ma się zakończyć moja przygoda z Zawiszą?”. Okazało się, że tak. Jednak uważam, że każdy ma swoje zasady i nie powinien zniżać się do pewnego poziomu. Propozycja Osucha była nie do przyjęcia. Była obrzydliwa.
- Trenerzy nie widzieli ciebie w I lidze. A ty siebie widziałeś?
- Po wyleczeniu kontuzji i dojściu do pełni formy poradziłbym sobie na tym poziomie. Zresztą, gdybym zobaczył, że nie daję rady i odstaję od reszty zespołu, sam bym odszedł lub zrezygnował. W zespole nie gra się za zasługi i ja też tak nie chciałem. Drużynie powinno się pomagać, a nie być dla niej jedynie problemem.
- Kontuzje to coś, co naznaczyło końcówkę twojej przygody z piłką. Staw skokowy to jedno, ale wcześniej był uraz mięśnia przywodziciela i dość zaskakująca informacja, że czekacie na termin zabiegu, który zrefunduje Narodowy Fundusz Zdrowia.
- To nie do końca było tak. Faktycznie, pojawiła się szansa na sfinansowanie zabiegu z NFZ, ale w tym samym terminie, co w wersji odpłatnej. Ostatecznie jednak klub zapłacił za zabieg, przeprowadzili go rzekomo najlepsi lekarze w kraju i… zaczęło się. Po trzech miesiącach wróciłem do treningów i okazało się, iż noga nadal mnie boli. Lekarz prowadzący przyznał się do błędu, przeszedłem kolejną operację. Znowu czekała mnie pauza, rehabilitacja. Byłem już po trzydziestce, organizm nie regenerował się tak szybko. Na boisko wróciłem dopiero po ośmiu miesiącach.
- Po tym, gdy nowe władze Zawiszy nie przedłużyły z tobą umowy, nie miałeś pomysłu, żeby spróbować w innym miejscu.
- Z jednej strony miałem jakieś propozycje. Była oferta z jednego z klubów II-ligowych. Była chyba też z Grudziądza i z niższych lig. Ale znowu zwyciężył sentyment. Powiedziałem sobie kiedyś, że chciałbym zakończyć grę w Zawiszy i tak się stało. Chociaż nie ukrywam, nie było łatwo. Usiadłem w domu i zacząłem się zastanawiać – co dalej?
- Maciej Dąbrowski nie namawiał ciebie na przejście do Olimpii?
- Raz, że podejrzewam, że nie miał aż tak dużo do powiedzenia, a dwa, że już rok wcześniej, gdy miałem na stole konkretną propozycję z Grudziądza, odrzuciłem ją. Czekałem na przedłużenie kontraktu z Zawiszą. I faktycznie – wówczas podpisałem nową umowę. Jestem stąd, Zawisza to mój klub, tutaj się wychowałem i tutaj chciałem zakończyć karierę. Chociaż chciałem też pracować w tym klubie po zakończeniu grania. Przez jakiś czas prowadziłem chociażby zajęcia z dziećmi w Stowarzyszeniu Piłkarskim Zawisza.
- Dzisiaj łatwiej ci zaakceptować tę decyzję o zakończeniu kariery?
- Na pewno uważam, że zrobiłem dobrze. Gdy patrzę na to, co się dzieje wokół Zawiszy, to mam wrażenie, że to jest jakiś cyrk albo jakaś komedia. A temu wszystkiemu przygląda się główny sponsor, czyli miasto. I nie robi nic. Jestem przyzwyczajony do profesjonalizmu. A w obecnym układzie go nie widzę. Nie wiem, jaka panuje obecnie atmosfera w szatni, ani nawet, w jakim języku rozmawiają w niej. Wiem tylko, że dla mnie miejsca by tam nie było.
- Stałeś się jednym z bardziej zażartych krytyków Radosława Osucha i jego wizji budowania klubu. Napisałeś niedawno, że niedługo literę w herbie zmieni na „O”. - Generalnie wiele spraw w klubie idzie w złym kierunku. Po pierwsze, usuwanie ludzi, którzy oddali temu klubowi kawał życia. I to w zasadzie bez sensownej argumentacji. Po drugie, tworzenie kolonii portugalskiej. Kibic nie ma z kim się dzisiaj identyfikować. Jak tak dalej pójdzie, to Radosław Osuch zmieni niedługo nazwę klubu na np. R.O. Pinokio Bydgoszcz i niektórzy ludzie mu przyklasną, bo przecież jest ekstraklasa. Dla mnie jest to żałosne. Zawisza to klub z tradycjami a nie jakaś prywata.
- Nie brniesz za daleko?
- Chodzi tylko o skalę zjawiska. Skoro miastu nie przeszkadza to, co się dzieje w klubie, to niczego nie można wykluczyć. SP Zawisza jest marginalizowane, mimo że jest akcjonariuszem podobnie jak miasto i Radosław Osuch. Klub zmienia w środku sezonu herb, czym tylko zaognia konflikt. Nie wiem, czy tak powinna funkcjonować firma czy klub. Powinniśmy iść w jednym kierunku, a tylko się kłócimy.
- Widzisz jakieś wyjście z tej obecnie już patowej sytuacji?
- Szczerze – trudno mi sobie wyobrazić jakiekolwiek pojednanie. Obie strony okopały się na swoich pozycjach. I tak naprawdę ich kolejne ruchy tylko to podtrzymują. Z tego trudno będzie się podnieść. A dzisiaj widzimy, co się dzieje – garstka ludzi na trybunach, niby ekstraklasa, a dopingu brak. Czujesz się jak na sparingu. Nie byłem już dawno na meczu Zawiszy, ale w telewizji widać doskonale, że klimatu dla piłki obecnie nie ma. A to jednak gdzieś w głębi duszy boli, bo wiele lat pracowaliśmy na to, żeby przywrócić Zawiszę do ekstraklasy. I to jest zasługa wielu osób, wbrew temu, co mówi Osuch. A on potrafił tylko opowiadać, że wszystkich ma w kieszeni, łącznie z kibicami. Absurd.
- Był jednak moment, że od piłki się odciąłeś.
- Faktycznie, tak było. Styl mojego rozstania z Zawiszą był, jaki był. Nie chciałem dalej tego roztrząsać. Musiałem stanąć z boku. Pograłem jeszcze u znajomych w szóstkach piłkarskich. Ale generalnie piłki miałem na jakiś czas dosyć.
- I dopadło ciebie życie po życiu. Tomasz Warczachowski opowiadał mi kiedyś, jakim jednak dla dorosłego już faceta przeżyciem jest zmiana trybu życia po wielu latach gry w piłkę.
- Na pewno, bo chociażby moje CV nie jest jakieś szczególnie bogate. Są w nim wyłącznie kluby sportowe i wiele lat gry w piłkę. Zawód piłkarza, choć przyjemny, bo robisz to, co lubisz, nie jest tak łatwy, jak się powszechnie wydaje. Niemniej, znalezienie normalnej, w cudzysłowie, pracy było też nowym doświadczeniem. Przez rok pracowałem jako przedstawiciel handlowy w hurtowni farmaceutycznej. Ciekawe doświadczenie, praca trudna, bo jednak wymagająca nieustannych negocjacji. Kokosów nie było, ale można było utrzymać rodzinę.
- A później niespodziewanie wylądowałeś w Artego.
- Dostałem propozycję pracy w dziale marketingu Artego. Zupełnie inna dyscyplina. Pierwszy raz byłem na meczu koszykówki. A koszykówka kobieca to już zupełnie inny świat. Niemniej, pracuje w tym klubie wiele świetnych osób i wszystko jest bardzo dobrze poukładane. Liczę, że w nadchodzących rozgrywkach dziewczyny powalczą o złoto.
- Tyle że już bez ciebie w klubie.
- Podjęliśmy z żoną trudną, ale konieczną decyzję o wyjeździe z kraju. Jestem teraz przejazdem w Polsce, załatwiamy najpilniejsze sprawy i wyjeżdżamy do Oldham, na północ od Manchesteru. Gdy pracowaliśmy w kraju oboje, nie było większych problemów z utrzymaniem rodziny. Ale gdy żonie nie przedłużono umowy, musieliśmy myśleć, co dalej.
- Wyjazd był jedynym czy ostatecznym rozwiązaniem?
- W sumie to odwlekałem go tak długo, jak mogłem. Ale ostatecznie zadecydowaliśmy, że wyjeżdżamy. Miesiąc spędziłem już w Anglii. I nie wiem, na jak długo opuszczam Polskę. Nie ukrywam też, że chciałbym robić na wyspach coś związanego z piłką. Poznałem już Polaków trenujących tam dzieciaki, chociażby zawodnika, przeciwko któremu grałem w ekstraklasie – Damiana Nawrocika z Lecha Poznań.
- Dzisiejsze zarobki w ekstraklasie pozwalają na dużo spokojniejsze życie niż gdy ty podpisywałeś umowę z Groclinem Grodzisk Wielkopolski.
- Wtedy nie myślałem o przejściu do Grodziska w kategoriach pieniędzy. To była szansa, w końcu – ekstraklasa. Dla mnie ważna była gra w najwyższej lidze. Jak pamiętam, mój pierwszy kontrakt wtedy opiewał na 3500 złotych. Pieniądze nie były, w porównaniu do dzisiejszych zarobków w ekstraklasie, jakieś szczególnie duże. Ale mam z tego okresu mnóstwo fajnych wspomnień. Choćby treningi na stadionie Manchesteru City.
- Kręcimy się wokół tego tematu wysp…
- Bo w sumie grałem w przeszłości w Szkocji…
- Airdrie United to był dość zaskakujący kierunek.
- I przypadkowy. Początkowo miałem być testowany przez klub z Irlandii – Shamrock Rovers. Stawiłem się na testy, ale trener chciał przed podpisaniem kontraktu obserwować mnie przez kolejny tydzień. W międzyczasie otrzymałem telefon od mojego menedżera, człowieka z kręgu Jarka Kołakowskiego, który zaproponował mi grę w Szkocji. W sumie sprawa była prosta – przyjeżdżam, jeden trening i podpisuję umowę. I tak się stało.
- Ciekawe doświadczenie?
- Na pewno. Chociaż też niełatwe. Język szkocki nie jest łatwy. Na nasze mecze chodziło około trzech czy czterech tysięcy ludzi, ale na wyjazdy jeździło półtora tysiąca. W różnym wieku – i starsze panie, i młodzi chłopcy.
- I picie piwa przez telefon…
- Faktycznie, były takie sytuacje, że z Bartkiem Ślusarskim, który występował wtedy w Portugalii, śmialiśmy się, że jesteśmy na piwie. Tyle że na odległość.
- Projekt Szkocja zakończył się już po pół roku. Nie chciałeś zostać tam na dłużej?
- W sumie warunkiem automatycznego przedłużenia umowy było nasze utrzymanie. Ale tak się nie stało. I wtedy pojawiła się propozycja gry w kraju, w dodatku w Zawiszy. Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać, mimo że to była czwarta liga i nieporównywalnie mniejsze pieniądze.
- A dzisiaj, gdy w Zawiszy jest ekstraklasa, widzisz dla któregoś z tych młodych zawodników szansę na wypłynięcie na szersze wody?
- Na pewno jest grupa utalentowanych chłopaków, a część z nich miała okazję zadebiutować już w pierwszym zespole. Fajnie, gdyby udało się wypromować nowego wychowanka Zawiszy w ekstraklasie.
- Skończyłoby to dyskusję o tym, że w klubie jest słabe szkolenie?
- Dla mnie to dziwne tłumaczenie. Było wielu bardzo utalentowanych graczy. Choćby Kuba Bojas, o którym każdy mówił, że ma szanse na dużą karierę. Dzisiaj nie wiem nawet, gdzie gra. Albo Krzysiek Szal. Też zawodnik z olbrzymim potencjałem. Wielu podobnych graczy ukształtował właśnie Zawisza. Inna sprawa, że wielu nie dostało prawdziwej szansy.
- Trener Paixao ostatnio pozwolił zadebiutować i Kornelowi Sochaniowi, i Jakubowi Łukowskiemu. Czyli może jednak klub idzie w lepszym kierunku.
- Moim zdaniem klub na pewno nie. Im szybciej ten cyrk się skończy, tym lepiej.
- Mocne słowa.
- Nie muszę się nikogo obawiać i mówię, co myślę. Mnie nie interesuje, co pan Osuch sądzi na mój temat. Zresztą, wykreśl to „pan” z rozmowy. Ja wolę mówić prawdę.
Źródło: rozmawiał Eryk Dominiczak "Magazyn Piłkarz"