28 marca 2009 roku Mariusz Kuras został oficjalnie zaprezentowany jako szkoleniowiec II-ligowego Zawiszy Bydgoszcz. Po dwunastu miesiącach spędzonych w grodzie nad Brdą opowiada nam o pracy, jej rezultatach, kibicach, walce o awans do pierwszej ligi i pozasportowej sytuacji w klubie.
Eryk Dominiczak: - Czy dwanaście miesięcy pracy w Zawiszy Bydgoszcz to okres, po którym możemy dokonać solidnego podsumowania?
Mariusz Kuras (trener Zawiszy Bydgoszcz): - Na pewno tak, bo po roku czasu można już wyciągać konkretne wnioski. Jeden z mądrych trenerów powiedział kiedyś, że szkoleniowiec potrzebuje roku na zbudowanie zespołu, kolejnego roku na osiągnięcie sukcesu i jeszcze jednego na jego powtórzenie. Jeśli ten plan nie wypali, to wówczas należy się spakować i szukać nowego miejsca pracy. Minął rok, odkąd jestem w Bydgoszczy. Myślę, że nasz zespół jest nadal w fazie budowy, bo trudno powiedzieć, aby był już ostatecznie zbudowany. Kibic śledzący na bieżąco wydarzenia w klubie na pewno zauważy, że co pół roku przychodzą - myślę, że mogę śmiało to powiedzieć - coraz lepsi piłkarze i mamy coraz większe aspiracje. Aktualnie znajdujemy się na takiej pozycji w tabeli, która umożliwia nam walkę o awans do pierwszej ligi. Jest to marzenie wszystkich sympatyków klubu, ale nie ukrywam, że także nasze. Wspólnie z całym sztabem szkoleniowym i piłkarzami chcemy zrobić wszystko, aby kolejnego sezonu nie spędzić na poziomie drugoligowym.
- Pamięta pan jeszcze moment, w którym pojawiła się propozycja z bydgoskiego klubu? Był pan nią zaskoczony?
- Wspominałem już o tym wcześniej, że rozmawiałem na temat mojej pracy w domu i powiedziałem wówczas żonie, że gdyby pojawiła się propozycja z takiego klubu jak Zawisza, z drugiej ligi, to na pewno bym ją przyjął. Jeśli mam pracować, to wyłącznie w klubie z aspiracjami, a w Bydgoszczy właśnie z takim mam do czynienia. Widać wyraźnie tendencję w rodzimej piłce nożnej, że na tym najwyższym poziomie wraca ona do wielkich miast. Wcześniej było odwrotnie - pojawiały się kluby z niewielkich miejscowości wspierane przez możnego sponsora. Tam się to jakoś kręciło, natomiast w dużych miasta futbol kulał. W Bydgoszczy dodatkowym atutem było to, że planowane było powołanie spółki akcyjnej, co także jest krokiem do wspinania się do wyższych lig. Oczywiście, w parze ze sprawami organizacyjnymi musiały iść również sportowe. Moim zadaniem było poskładanie tego tak, aby mnie tutaj długo pamiętano.
- Rok temu, tuż po podpisaniu umowy z Zawiszą, mówił pan, że praca w nim to wyzwanie. Jest pan zadowolony z jego podjęcia?
- Często to podkreślam - ja się czuję bardzo dobrze w Bydgoszczy. Czas pokazał, że to była dobra decyzja. Spotkałem tutaj wielu ciekawych ludzi, z którymi mi się bardzo dobrze pracuje. Oczywiście, dopełnieniem wszystkiego musi być wynik. Nie mogę obecnie powiedzieć, że go nie ma, choć nie znajdujemy się na pozycji gwarantującej awans (wywiad przeprowadzony przed meczem z Miedzią Legnica; Zawisza zajmował wówczas trzecią lokatę w tabeli - przyp. red.). Można śmiało stwierdzić, że Zawisza jest Legią Warszawa drugiej ligi. Wszystkie zespoły w szczególny sposób mobilizują się na mecz z nami. To wyzwala presję, ale ona towarzyszy właśnie wielkim klubom. To miasto i ten stadion zasługują na sukces, a takim byłby powrót najpierw do pierwszej ligi, a później do ekstraklasy. Wierzę, że wszystkie sprawy pozaboiskowe nabiorą właściwego kształtu. Nie ma co się oszukiwać, że awans wymusi zbudowanie większego budżetu. Ktoś może powiedzieć, że pieniądze nie grają. Częściowo ma rację, ale na szczycie tabel znajdują się zazwyczaj zespoły z największymi finansami i to one rozdają karty. Czekamy wszyscy na strategicznego sponsora lub udziałowca, który zapewni długoterminowe finansowanie Zawiszy i pozwoli mu w niedługim okresie zaatakować również najwyższą klasę rozgrywkową. Mam nadzieję że taka ekspansja odbędzie się przy udziale Zbigniewa Bońka, który tutaj się urodził, wychował w Zawiszy i kocha to miasto oraz klub. Zharmonizowanie elementów sportowych i organizacyjnych sprawi, że warto będzie być trenerem w Bydgoszczy przez długi, długi czas.
- Pierwsza umowa z Zawiszą obowiązywała tylko przez trzy miesiące. Podpisując ją, nie obawiał się pan, że pobyt w mieście nad Brdą może być jedynie epizodem?
- Żaden z trenerów nie chce podpisywać umowy zaledwie na kilka miesięcy. Wiadomo jednak, że wszystko jest uzależnione od wyników. Po rozmowie z Bogdanem Pultynem stwierdziłem, że warto podjąć się prowadzenia Zawiszy. Tym bardziej że zarówno prezes, jak i Marcin Jałocha roztoczyli przede mną wizję tego, co będzie się działo w Bydgoszczy po awansie. Po drugie, znałem ten zespół, wiedziałem, na kim opiera się jego siła, a dodatkowo - jeszcze jako szkoleniowiec Pogoni - grałem przeciwko niemu w Szczecinie. Poza tym decyzję wsparło to, o czym już mówiłem - Zawisza to klub z tradycjami i potencjałem. Z doświadczenia wiem, że nie ma znaczenia, czy ma się kontrakt cztero- czy pięcioletni, bo można go stracić w ciągu kilku miesięcy. Miałem zapewnienie, że jeśli wszystko potoczy się w dobrym kierunku, w kolejnym sezonie będę nadal piastował funkcję szkoleniowca. Gdyby wyniki były niezadowalające, po zakończeniu poprzednich rozgrywek wziąłbym torbę z hotelu i pojechał w innym kierunku szukać pracy. Do wszystkiego, co robię, podchodzę jednak optymistycznie. Dlatego też od początku liczyłem, że pobyt w Bydgoszczy będzie dłuższy i uda się zapisać ze współpracownikami w historii tego klubu.
Czy wskazówki Mariusza Kurasa pozwolą zawiszanom świętować awans do pierwszej ligi?
- Patrząc przekrojowo na sezon 2008/2009 i 2009/2010, Zawisza pod pana wodzą rozegrał pełne, 34-meczowe rozgrywki (34 pojedynkiem była konfrontacja z Unią Janikowo z 27 marca - dod. red.). Drużyna wywalczyła w tym czasie 65 punktów za 18 zwycięstw, 11 remisów i 5 porażek. To dla pana satysfakcjonujący bilans?
- Nie robiłem co prawda takiego zestawienia, ale moim zdaniem nie jest to zły wynik. Nie oznacza to jednak, że nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Podobnie jak nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Myślę, że najważniejsze w naszej pracy jest to, że możemy zauważyć progres. Działamy na zasadzie małych kroków i wówczas końcowy rezultat najlepiej smakuje. Oczywiście, nie zawsze gramy wspaniałą piłkę i nadal możemy sporo rzeczy poprawić. Podstawą jest atmosfera - jeśli dobrze czujemy się w swoim towarzystwie, łatwiej przychodzi nam realizacja wytyczonych celów. Nie działamy na zasadzie, że przyjeżdżam na trening, zrobię swoje i jestem wolny, jadę do domu. Spędzam tutaj dużo czasu, bo to lubię i daje mi to sporo satysfakcji. Poza tym, w futbolu nieodzownym elementem jest szczęście. Ostatnio mieli je nasi najgroźniejsi rywale do awansu - Ruch Radzionków oraz Zagłębie Sosnowiec - strzelając bramki w końcówkach spotkań. Gdyby w 91 minucie meczu z Turem Turek Jacek Magdziński trafił do siatki, również moglibyśmy o nim mówić. Należy jednak pamiętać, że szczęściu trzeba pomóc i nad tym nieustannie pracujemy.
- Szczęściu trzeba pomóc szczególnie na wyjazdach, bo wszystkie porażki za pana kadencji Zawisza poniósł na obcym obiektach... Jest recepta, żeby zmienić oblicze zespołu na wyjazdach?
- Myślałem nawet o tym, jadąc na stadion (rozmowa przeprowadzona 30 marca - przyp. red.). Ten temat nieustannie wraca, a znalezienie odpowiedzi na to pytanie nie jest łatwe. Moim zdaniem, wszystko leży w psychice zawodników. Dlaczego? Męczymy się bowiem głównie na obiektach, gdzie nie ma atmosfery piłkarskiego święta. Dla zawodników, którzy grali wyżej niż na poziomie drugiej ligi, to może być element decydujący. Niemniej jednak, staramy się mobilizować maksymalnie na każdy pojedynek. Robimy tak przed spotkaniem, ale nie zawsze ma przełożenie na warunki meczowe. Skoro możemy nie przegrywać na własnym stadionie przez okrągły rok, to możemy także więcej punktów przywozić z wyjazdów. Powtórzę jednak raz jeszcze, będziemy konsekwentnie nad tym pracowali, bo jest to dla nas największa bolączka.
- W stosunku do rozgrywek z jesieni, strata do Ruchu Radzionków urosła do pięciu punktów. Traktuje to pan jako sygnał alarmowy?
- Dystans do Ruchu na pewno nie jest mały, ale należy pamiętać, że my w Radzionkowie wygraliśmy, a w rundzie rewanżowej podejmiemy go na własnym terenie. Trudno spodziewać się, żeby zespół Rafała Góraka wygrywał wszystkie mecze. Liczę, że przegra przynajmniej u nas. Należy jednak pamiętać, że awansują dwie ekipy, więc jeśli nie dogonimy Ruchu, trzeba będzie wyprzedzić Zagłębie Sosnowiec lub Górnika Polkowice. Ostatnie mecze pokazują, że zarówno radzionkowianie, jak i gracze z Sosnowca, nie będą mieli łatwo. Nasza liga jest silna i wyrównana, a na dodatek funkcjonuje w niektórych przypadkach zasada - "albo awans albo klub przestaje istnieć". Na pewno do ostatniej kolejki będzie ciekawie.
- Łatwiej zatem atakować fotel lidera z drugiej lub trzeciej pozycji czy jednak uciekać, gdy rywale muszą myśleć o neutralizowaniu straty?
- Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony, jest dodatkowa presja związana z koniecznością zmniejszania dystansu do wyżej notowanego przeciwnika. Z drugiej jednak, wolałbym mieć dziesięć punktów przewagi i na wypadek przegranej stwierdzić, że nic wielkiego się nie stało. Najważniejsza jest jednak nasza dyspozycja i świadomość, że zrobiliśmy wszystko, aby utrzymać wysoką pozycję. Wówczas nie musimy mówić o tym, że kolejka dobrze się dla nas ułożyła. W pierwszej kolejności liczy się liczba punktów, którą sami dołożyliśmy i na tym musimy się opierać.
- Wspomniał pan o tym, że zespół jest w budowie. Która z formacji jest najbliższa osiągnięcia optimum dyspozycji?
- To kolejne z pytań, na które nie ma jednej właściwej odpowiedzi. Nie może jej jednak być, gdy co kilka miesięcy do drużyny dołącza kilku nowych zawodników i muszą oni zgrać się z resztą. Nawet gruntowna analiza nie przynosi ostatecznych wniosków. W poprzedniej rundzie wydawało się, że mamy bardzo silną obronę, a w kilku meczach się pogubiliśmy. Nie tworzymy jeszcze takiego monolitu, kompaktu, żebym mógł spokojnie powiedzieć, że jest już bardzo dobrze. Poza tym, każdy mecz jest inny, a nasza liga opiera się w dużej mierze na przygotowaniu motorycznym. Jeżeli intensywnie pracowaliśmy nad stroną fizyczną, wówczas inne elementy, w tym taktyka, schodzą na dalszy plan. Kilka zespołów broni się niemal całą jedenastką i trudno wówczas przedrzeć się nam przez te zasieki, podobnie jak większości klubów w Polsce. Nie mamy w kraju Barcelony, bo ona jest jedna i potrafi grać - podobnie jak Arsenal Londyn - atakiem pozycyjnym. My jesteśmy huzarami, preferujemy grę z kontrataku i często można to zaobserwować. Na dodatek, jeśli chodzi o Zawiszę, to dysponujemy obecnie wąską kadrą. Kartki oraz kontuzje sprawiają, że pojawia się kłopot nie tylko z zestawieniem optymalnej wyjściowej jedenastki, ale również wartościowej ławki rezerwowych. Do takiej sytuacji może dojść już w kwietniu, gdy będziemy grali co trzy dni. Obyśmy jej uniknęli.
Szkoleniowiec niebiesko-czarnych uważa, że obecny sezon do samego końca będzie trzymał kibiców w napięciu.
- Gdybyśmy patrzyli na dyspozycję Zawiszy pod względem zasady: "Jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz", to ocena postawy zespołu zapewne byłaby łatwiejsza...
- Oczywiście, wygraliśmy z Unią Janikowo 5:0, czyli nota za to spotkanie to również piątka. Twardo stąpamy jednak po ziemi i zdajemy sobie sprawę, że kilku kolejnych okazji nie wykorzystaliśmy. Wynik mógł być więc wyższy. Na pewno nasza gra nie zasługuje na ocenę bardzo dobrą. Pracujemy nad tym, ale trudno wyrokować, kiedy osiągniemy szczyt naszych możliwości. Polska to taki dziwny kraj, gdzie pięć miesięcy nie gra się w piłkę i czasami czujemy się, jakbyśmy rozgrywali dwa autonomiczne sezony. Wiadomo, że jesteśmy na razie klubem wyłącznie drugoligowym i większość drużyn nie dysponuje porównywalnym do nas zapleczem. Nie możemy narzekać na warunki przygotowań, ale z drugiej strony trudno wyrokować, kiedy wszystko zadziała tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Zazwyczaj, żeby to stwierdzić, potrzeba pięciu meczów ligowych. Chciałbym poznać tę odpowiedź wcześniej. Najlepiej - w bardzo ważnym pojedynku z Ruchem Radzionków (10 kwietnia - dod. red.).
- Zaskoczyła pana decyzja prezesa klubu Michała Glińskiego o podniesieniu cen biletów na pozostałe mecze rundy wiosennej o sto procent, z 10 do 20 złotych?
- 20 złotych za bilet na mecz drugoligowy to bardzo duże pieniądze. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich stać na taki wydatek. Wolałbym zdecydowanie zobaczyć podczas tego spotkania dziesięć tysięcy ludzi, którzy - mam nadzieję, przy pięknej pogodzie - dopingują przez cały mecz nasz zespół. Poukładanie spraw niezwiązanych stricte z piłką nożną jest bardzo istotne, bowiem my też wolimy grać w atmosferze sportowego widowiska. Dzięki temu w pojedynku z Ruchem moglibyśmy poczuć się jak stali bywalcy stadionu. Ja za takiego się uważam, bo pamiętam czasy, gdy na Zawiszę przychodziło kilkanaście i więcej tysięcy ludzi. To nie jest tak, że my jesteśmy kompletnie niezwiązani ze sprawami organizacyjnymi i atmosferą wokół klubu. Oczywiście, staramy się skupiać na swoich obowiązkach, ale wszystkie sfery życia klubu się ze sobą przenikają. Dla nas nie jest obojętne, czy jest doping czy go nie ma. Oczywiście, że potrzebujemy wsparcia, bo wtedy gramy uskrzydleni. Obecna sytuacja jest patologiczna i należy zrobić wszystko, aby to zmienić. Nie ma piłkarzy bez kibiców. Co to za mecz, podczas którego słychać tylko odbicia piłki lub przekleństwa piłkarzy i trenerów?
- Brak dopingu na własnym stadionie pozbawia was ważnego atutu, jakim jest swoisty paraliż rywala?
- Na pewno tak. Miałem okazję przez całą karierę występować w klubie, na mecze którego przychodziło po kilkanaście tysięcy osób i wiem, ile znaczy dla zawodnika doping. Dlatego też chciałbym, żeby moi zawodnicy, szczególnie ci nowi, którzy na to czekają, poczuli tę atmosferę, ciarki na plecach, które pojawiają się w momencie, gdy zespół wspiera kilka tysięcy gardeł. Przypomina mi się chociażby mój pierwszy mecz w Bydgoszczy z Rakowem Częstochowa. Niewykluczone, że piłkarze tego klubu byli trochę przestraszeni po tym, co zobaczyli czy usłyszeli. Na tym polega piłka nożna i jej świętowanie. Myślę, że w takim dużym mieście ktoś musi podjąć decyzję, co dalej. Pat, który obecnie trwa, nie służy nikomu. Wiem doskonale, że kibice są z nami i walczą o sprawy wykraczające poza obręb sportowych. Nie chcę jednak, aby doszło do sytuacji, że ktoś przerwie mecz, bo wówczas ucierpimy na tym wszyscy.
- Na pewno nie ucierpi jednak nota zespołu, jeśli osiągniecie awans. Wówczas wystawi pan swoim zawodnikom ocenę bardzo dobrą?
- Z definicji zwycięzców się nie sądzi. My staramy się w miarę surowo, ale sprawiedliwie oceniać siebie i piłkarzy. Przykład - to nie jest tak, że drużyna grała w Turku źle, bo posyłała długie podania do napastników. Chciałem, żebyśmy w pierwszej połowie zagrali w ten sposób i okazało się, że była to błędna koncepcja. Zarówno my, jak i Tur słabiej graliśmy z wiatrem i z takich sytuacji musimy wyciągać wnioski. Najważniejsze, żebyśmy grali tak, jak umiemy najlepiej. Nie zawsze mamy taką możliwość, nie sprzyja temu rywal lub warunki boiskowe. Jeśli będziemy mieli stanąć do oceny, to wolałbym, żeby zrobili to dziennikarze i kibice. My podpisujemy się pod tym, co robimy i obiema rękami podpiszemy się też pod ewentualnym awansem. Mam nadzieję, że pomogą nam w nim wszyscy związani z klubem i Bydgoszczą. Dla nich gramy i dla nich chcemy ten awans osiągnąć.
rozmawiał Eryk Dominiczak
Źródło: Sportowa Bydgoszcz