- Początek w Lechii miałeś udany - w sezonie 2007/2008 w ówczesnej II lidze zagrałeś w 34 spotkaniach i zdobyłeś 8 bramek. W którym momencie zauważyłeś, że tracisz zaufanie sztabu szkoleniowego? Zadziałał syndrom równi pochyłej?
- Sportowo na pewno nie odczuwałem tego, że jestem słabszy. Na początku byłem potrzebny, grałem sporo i odzwierciedlałem oczekiwania na boisku. Później zmieniła się sytuacja - pojawił się dyrektor sportowy Radosław Michalski, stawiano na innych zawodników, pomijając moją formę sportową. Była we mnie wewnętrzna złość związana z brakiem gry, ale w sporcie nieraz można spotkać się z takimi sytuacjami. Również ja się z nią liczyłem.
- Czy w związku z tym zgłaszałeś chęć zmiany otoczenia czy do końca wierzyłeś, że swoją postawą na treningach znajdziesz uznanie w oczach trenerów?
- Liczyłem w każdym momencie na to, że jednak będę występował w lidze. Gdybym przestał w to wierzyć, wówczas bardzo szybko "siadłbym" psychicznie, co nie pomogłoby ani mnie ani zespołowi. Starałem się wynosić z każdego treningu wszystko, co najlepsze i czerpać z tego radość. Trudno pogodzić się z myślą, że mimo to mam niewielkie szanse na grę w lidze. Jednak należy myśleć długofalowo i podtrzymywać systematycznymi treningami odpowiednią formę. Do końca miałem, może niewielką, ale jednak, nadzieję na występy w składzie Lechii.
- Były momenty zwątpienia, kiedy tej wiary brakowało?
- Po raz pierwszy wątpliwości pojawiły się za kadencji Jacka Zielińskiego, kiedy miałem poczucie, że decyzje personalne są niezrozumiałe. Gdy trenerem był Dariusz Kubicki, systematycznie, przez dwa miesiące, występowałem w pierwszym składzie. Tymczasem później czterokrotnie traciłem miejsce w składzie w przeddzień meczu, chociaż przez cały tydzień trenowałem ze świadomością, że znajdzie się dla mnie miejsce w wyjściowym zestawieniu. Drugi moment przyszedł już za czasów trenera Kafarskiego. Przez kilka tygodni prezentowałem się dobrze na treningach, miałem poczucie, że jestem w formie, a pomimo tego brakowało dla mnie miejsca w kadrze. Czara goryczy przelała się w spotkaniu z Ruchem Chorzów (16 października 2009 roku - dod. red.), gdy nie zostałem włączony do meczowej osiemnastki. Wtedy stwierdziłem, że trzeba coś zmienić.
Andrzej Rybski (w środku) ma pomóc Zawiszy Bydgoszcz w awansie do pierwszej ligi...
- Nie udało się Tobie zmienić otoczenia na Śląsk Wrocław, mimo że z klubem z Dolnego Śląska latem byłeś już właściwie dogadany...
- Negocjacje toczyły się 31 sierpnia od godziny 14:00 do 23:30, czyli sprawa miała być finalizowana w ostatniej chwili. Około 23:00 otrzymałem wiadomość, że będę zawodnikiem Śląska. Później okazało się jednak, że tak nie będzie. Nie znam jednak szczegółów. Wydaje mi się, że barierą okazały się pieniądze, którymi wrocławski klub wówczas nie dysponował.
- Po tym, jak padł wrocławski bastion, padały - w kontekście przyszłości - jakiekolwiek propozycje (poza okienkiem transferowym można pozyskiwać wyłącznie wolnych zawodników - przyp. red.)?
- Faktycznie, pojawiały się. W pewnym momencie w grze pojawiło się nawet Dynamo Tbilisi...
- ...ale liga gruzińska nie była Twoim wymarzonym kierunkiem?
- Z jednej strony nie była, ale jednocześnie brałem pod uwagę możliwość wyjazdu. Wiadomo, w pierwszym momencie myślałem o tym, jako o nowym doświadczeniu, aczkolwiek jednocześnie przeniesieniu się na niezbyt bezpieczny teren.
- Czyli jednak pojawiła się myśl, że zmieniasz otoczenie, trafiasz na Kaukaz i przywdziewasz koszulkę Dynama?
- Propozycja była interesująca, a klub, jak na tamtejsze warunki, silny. Na dodatek był to okres, gdy byłem mocno zawiedziony moją marginalną pozycją w Lechii i rozpatrywałem nawet taką opcję. Pojawiły się jeszcze dwie, trzy inne propozycje ze wschodniej Europy, ale ostatecznie nie zdecydowałem się na żadną z nich.
- I ostatecznie po wielu miesiącach oczekiwania, na przełomie roku, zdecydowałeś się na Zawiszę...
- Przy wyborze nowego klubu chciałem spojrzeć na wszystko z perspektywy długofalowej (mimo to, umowa z bydgoskim klubem została zawarta do 30 czerwca br. z opcję przedłużenia - przyp. red.). Analizowałem oferty klubów z ekstraklasy oraz pierwszej ligi. W tym czasie przedstawiona została mi również propozycja z Bydgoszczy. Stwierdziłem, że Zawisza jest klubem, który się rozwija i ma przed sobą duże perspektywy i w ten sposób związałem się z nim.
- Osoba Tomasza Midzierskiego, którego znasz z czasów gry w Lechii, wpłynęła na Twoją decyzję?
- Na pewno przy poznawaniu niuansów klubu Tomek pomógł mi. Rozmawialiśmy ze sobą, pytałem go o Zawiszę i w pewnym stopniu jego podpowiedzi skłoniły mnie do przenosin do Bydgoszczy.
- Perspektywa współpracy z Mariuszem Kurasem też była elementem tej decyzji?
- Z pewnością. Właściwie to było kilka czynników, które poskładane w całość, dały mi pełny obraz sytuacji. W tym przypadku były to: znany klub, duże miasto, kibice i właśnie trener. Co prawda, z trenerem Kurasem nie miałem okazji pracować wcześniej, ale nie jest on postacią anonimową.
- Z tego, co mówisz, wynika, że Zawisza w rozmowach z Tobą był najbardziej konkretny...
- Propozycji konkretnych było kilka - pięć z pierwszej ligi i dwie z ekstraklasy. W przypadku tych dwóch ostatnich decydujący moment przypadłby dopiero w styczniu, a ja chciałem od początku okresu przygotowawczego trenować z nową drużyną. W dodatku, zacietrzewiłem się w pewnym momencie, zagrałem - choć może to nie jest najlepsze słowo - va banque. Uznałem, że przyjście do Zawiszy będzie dobrą decyzją i tego punktu widzenia się trzymam.
- Nakłada się na to infrastruktura, którą dysponuje bydgoski klub?
- Z pewnością. Z takimi możliwościami, wliczając w to oczywiście stadion, Zawisza przewyższa wiele klubów z ekstraklasy oraz pierwszej ligi. Wydaje mi się, że - patrząc na całokształt - plasowałby się w czołówce klubów z najwyższej klasy rozgrywkowej. Jeżeli chodzi o szyld drugoligowy, to możemy mówić o przeciwnikach z tego poziomu, wyjazdach i meczach. Pozostałe kwestie są na wyższym poziomie.
...w najlepszy sposób zrobi to, stając się motorem napędowym ofensywnych poczynań niebiesko-czarnych.
- Z kolei pod względem sportowym Zawisza plasuje się na trzecim miejscu w tabeli grupy zachodniej. Podpisując umowę, analizowałeś układ sił w lidze?
- Skupiam się zawsze przede wszystkim na własnym zespole oraz na sobie. Jednak, z ciekawości, przejrzałem tabelę, bowiem jestem zdania, że trzeba być na bieżąco z tym, czym się zajmuję. Teraz już tak dokładnie wszystkich statystyk nie znam, ale jestem po przeglądzie tabeli czy terminarza.
- W II lidze gra kilku zawodników z przeszłością w ekstraklasie - w Ruchu Radzionków Adam Kompała, Piotr Gierczak czy Jacek Wiśniewski, a do Zagłębia Sosnowiec dołączył zimą chociażby Dariusz Kłus. Szykuje się więc interesująca walka o awans...
- To jest sport, więc niczego nie można być pewnym, także oczekiwanego awansu. Dlatego najlepiej skupić się na najbliższym meczu i w niego włożyć maksimum energii. Wiadomo, że nikt nam się nie podłoży, a do pierwszej ligi awansują drużyny, które w danym momencie "wypalą". Liczę, że to będziemy my. W końcu ciężko na to pracujemy.
- Czy zawodnikowi, który ma za sobą występy w ekstraklasie czy na jej zapleczu, obca jest presja wyniku?
- Może nie należy tego nazywać presją, ale "spięcie" meczowe na pewno występuje. Zresztą, jest ono bardzo potrzebne, aby w należyty sposób podejść do meczu. Tylko to gwarantuje wykrzesanie z siebie maksimum umiejętności, osiągnięcie sukcesu, na którym bardzo mi zależy.
- "Spięcia" brakuje jednak już od dłuższego czasu. Treningi, sparingi, przesunięcie wznowienia rozgrywek i to w Waszym wypadku - dwukrotne; czujesz się już tym zmęczony?
- Nie ma się co oszukiwać, że brakuje adrenaliny związanej z meczem. Już na początku przygotowań, w styczniu, mamy w głowie pewną datę, do której nieuchronnie się zbliżamy. Tymczasem w naszym wypadku już dwukrotnie zmieniano nam termin rozegrania pierwszego meczu ligowego w tym roku. Mam nadzieję, że do kolejnych przesunięć już nie dojdzie.
- Terminem granicznym dla Zawiszy jest 17 marca, kiedy zmierzycie się ze Ślęzą Wrocław. Z punktu widzenia mobilizacji, o której mówiłeś, rywal z piętnastego miejsca w tabeli - nierzadko mylącego - jest dogodnym przeciwnikiem?
- Przede wszystkim, nie warto kalkulować. Nie może mieć znaczenia, czy gramy z liderem czy z zespołem z piętnastego miejsca. Naszym celem musi być wygrana. Tym bardziej że myśląc o awansie, należy wygrywać jak najwięcej meczów ze słabszymi zespołami. Zazwyczaj to ten bilans decyduje o końcowym powodzeniu, a nie mecze z silniejszymi ekipami jak Ruch czy Zagłębie. Gdy nie wygrywa się z klubami z dolnej części tabeli, pozostałe pojedynki mogą stracić na znaczeniu.
- Z kolei nie bez znaczenia jest fakt, że konfrontacja ze Ślęzą będzie jednym z pierwszych kontaktów z naturalną nawierzchnią w tym roku. Nie obawiasz się, że traficie na poligon doświadczalny, gdzie trzeba będzie dokonać rozpoznania walką?
- Nasi przeciwnicy są w podobnym położeniu. Zatem wszystkie kluby zmagały się z zimowymi warunkami. Po czterech miesiącach bez kontaktu z naturalną trawą obawiam się w pewnym stopniu o czucie gry, zachowanie piłki. Będziemy musieli sobie to przypomnieć, ale sądzę, że do tego potrzebne będą nam dwa-trzy kontakty z murawą.
- Wspomniałeś wcześniej, że najważniejsze jest skupienie na najbliższym pojedynku. Czy, pomimo tego podejścia, masz jakiś nadrzędny cel, zarówno indywidualny, jak i drużynowy?
- Jeżeli chodzi o mnie, to wszystko sprowadza się do zespołu. Jestem typem zawodnika, który dużo z nim współpracuje, dokładając swoje cegiełki do sukcesu w postaci bramek czy asyst. Liczę, że w tym wypadku będzie podobnie. Natomiast cel zespołu jest jeden - awans do pierwszej ligi. Sporo osób dzwoniło do mnie i odwodziło mnie od decyzji o przejściu do drugiej ligi. W tym momencie pojawiały się jakieś wątpliwości, ale byłem mocno zdeterminowany i zdecydowany na przyjście do Zawiszy. Dlatego liczę, że w czerwcu, po awansie, będę mógł zadzwonić do tych osób i powiedzieć im, że się mylili.
rozmawiał Eryk Dominiczak
Źródło: Sportowa Bydgoszcz