90 minut z Mariuszem Sobolewskim
01.06.2008
Przedstawiamy rozmowę z Mariuszem Sobolewskim, pomocnikiem bydgoskiego Zawiszy. Przypomnijmy popularny "Sobol" dołączył do drużyny Zawiszy w rundzie wiosennej z III ligowego Kujawiaka Włocławek.
Piłkarz od czarnej roboty. Włoży głowę tam, gdzie inny bałby się włożyć nogę. Każdy zespół potrzebuje takiego zawodnika. Typowy wojownik, walczak. Marzy o grze na pięknym stadionie Zawiszy, dlatego przyszedł pomóc mu wywalczyć awans do nowej drugiej ligi.
Ile miałeś lat, gdy zaczęła się twoja przygoda z piłką?
- Mariusz Sobolewski (piłkarz Zawiszy): Zacząłem trenować piłkę nożna w wieku siedmiu lat. Swoje pierwsze kroki stawiałem w Stoczniowcu Płock. Była tam dobra baza szkoleniowa dla młodych chłopców. Wyjeżdżaliśmy na turnieje do Francji, Włoch, Szwecji, Danii. Graliśmy bardzo często w turniejach halowych. To mnie ukształtowało jako piłkarza. Grałem tam do czternastego roku życia i bardzo milo wspominam ten okres. Stoczniowiec, przy takim potentacie jak Wisła, nie miał szans przebicia się. Większość pieniędzy z miasta trafiało do Wisły. Pomimo tego, kilku piłkarzy z małego klubu wypłynęło na szerokie wody. Każdy kibic zna takie nazwiska jak Paweł Sobczak, Damian Staniszewski, Artur Kapela czy Mariusz Woroniecki.
- Dlaczego wybrałeś Stoczniowiec, a nie Wisłę?
- Mój starszy brat grał w tym klubie i dlatego chodziłem na mecze i przypatrywałem się, jak gra. Ciekawiło mnie to bardzo. Do tego chodziłem do SP nr 2, gdzie wszyscy kibicowali Stoczniowcowi, a nie Wiśle.
- Kto był twoim pierwszym trenerem?
- To był trener, wuefista i wychowawca zarazem - Zbigniew Pawłowski. Bardzo inteligentny, wyrozumiały człowiek, którego traktowaliśmy jak ojca. Potrafił poskromić nasze trudne charaktery, rozwijał nas poprzez sport.
- Jakimi sukcesami możesz pochwalić się w piłce młodzieżowej?
- Przez cztery lata z rzędu byłem powoływany, jako jedyny z Płocka, a nawet z całego makroregionu, do reprezentacji Polski u trenera Klejdinsta. Zdobyłem srebrny medal na mistrzostwach Polski makroregionów. Grałem tam najwięcej minut i byłem kapitanem. Jak na chłopaka z małego Stoczniowca, było to ogromne wyróżnienie.
- W końcu jednak trafiłeś do lokalnego potentata. Czym skusił cię Orlen Płock?
- Chciałem się rozwijać, wybiegałem dalej w przyszłość. Kończyłem wtedy szkołę podstawową, a w Orlenie zaproponowali mi technikum chemiczne. Niestety, Stoczniowiec zażądał za moje wyszkolenie aż 70 tysięcy złotych na dzisiejsze czasy i obiecał takie same warunki. Nie wywiązał się z tych obietnic. W tym czasie zrezygnowałem ze szkoły i nie miałem nawet czasu na egzaminy, bo byłem wtedy na mistrzostwach. Nie żałuję tego, bo wykształcenie takie, jakie chciałem, to uzyskałem. Trenowałem w Orlenie, ale nie mogłem grać. Trafiłem do juniorów młodszych, ale od razu wzięli mnie do seniorskiej drużyny rezerw.
- Pamiętasz swój debiut w seniorach?
- Nie pamiętam szczegółów, ale debiut dla 15-latka w seniorach to było spore osiągnięcie. Zagrałem cały mecz w zespole prowadzonym przez Jana Błaszczyka i wskoczyłem na stale do podstawowej jedenastki. Regularnie grałem również w juniorach. Czułem się wyeksploatowany. Seniorzy, juniorzy, konsultacje kadry, treningi i szkoła zawodowa zajmowały sporo czasu i pochłaniały dużo sił.
- Jak trafiłeś do Mieni Lipno?
- Skończyłem wiek juniora i z racji tego, że nie przebiłem się do pierwszego zespołu, chciałem spróbować sił w wyższej klasie rozgrywkowej. Mień grała wtedy w mocnej trzeciej lidze połączonej ze Śląskiem. Po jednym sparingu przekonałem działaczy i zostałem wypożyczony do Lipna. Za kolegów miałem wtedy m.in. Rafała Piętkę, Marcina Wiśniewskiego, Sławomira Kempę, Mariusza Myślińskiego czy Marcina Kozłowskiego.
- Dlaczego w Lipnie spędziłeś tylko pół roku?
- Byłem przyzwyczajony do innej organizacji w klubie. Miałem dość pewnych spraw w tamtym okresie i wróciłem do Orlenu. W rezerwach wywalczyliśmy awans do trzeciej ligi. .
Ocierałem się o pierwszy zespół, z którym jeździłem na obozy. Dopisało mi szczęście, gdyż miałem zaszczyt gry ze znakomitymi piłkarzami. W trzeciej lidze trenerem był Bogusław Baniak, a w drużynie grali Marcin Rogalski, Wojciech Łobodziński, Damian Staniszewski, Paweł Miąszkiewicz, Jerzy Wojnecki, Bartek Grzelak. To był dla mnie niesamowity zaszczyt móc oglądać, uczyć się piłkarskiego rzemiosła od takich zawodników. Teraz to na pewno procentuje. Niestety, nie załapałem się do pierwszego zespołu. Czegoś brakowało, byli lepsi ode mnie i trzeba było to zaakceptować.
- Wtedy skorzystałeś z oferty Jagiellonki Nieszawa.
- Miałem wtedy problemy z uzyskiwaniem dochodów, doszły problemy z Achillesem i żeby się odbudować, poszedłem do Jagiellonki Nieszawa. Była możliwość gry w silnej drużynie czwartej ligi. Po trzech miesiącach rozbratu z piłką pojechałem na obóz, a to była idealna sytuacja, by dojść do siebie. Prezes pomógł mi, wyciągnął do mnie rękę. W Nieszawie spędziłem pół roku. Bardzo chciałem pograć w trzeciej lidze, dlatego wróciłem do Płocka. W Orlenie znowu próbowałem przebić się do pierwszego składu i nie udało się. Zrozumiałem, że wiecznie tak nie może to trwać i zdecydowałem, że wyjadę gdzieś na dłużej, zwiąże się z innym klubem. Nie byłem już młodzieżowcem i nikt nie patrzył na mnie przychylnym okiem. Chciałem zobaczyć, ile jestem wart.
- Jak wyglądało twoje przejście do Unii Skierniewice?
- Po prostu spakowałem się i sam pojechałem do Skierniewic. Byłem dobrze przygotowany, zaprezentowałem się pozytywnie w sparingu i szybko doszedłem do porozumienia co do zarobków, mieszkania i wyżywienia. Działacze pojechali do Płocka i zaczęły się schody. Nie chcieli mi dać zarobić, a chcieli na mnie zarobić. Absurd. Straciłem trzy kolejki, ale w końcu mnie puścili.
- W Skierniewicach spędziłeś najwięcej czasu - ponad trzy sezony.
- Z perspektywy czasu uważam, że za długo. Mogłem spróbować swoich sił gdzieś wyżej. Miałem propozycje z drugiej ligi, ale zawahałem się. Może był to mój minimalizm? Dobrze mi tam było. Dużo dobrego czasu tam spędziłem, był tam mój drugi dom. Ukształtowałem się tam piłkarsko, dojrzałem.
- Skoro było tak dobrze, to dlaczego opuściłeś Unię?
- Nastąpił kataklizm. Miasto przykręciło kurek z pieniędzmi i od razu pojawiły się problemy finansowe. Prezes był szczery co do sytuacji w klubie i rozstanie nastąpiło w zgodzie. Nadarzyła się okazja w Ostrołęce. Wiedziałem, że dzieje się tam dobrze.
Szukali tam na gwałt obrońcy, a że mnie dobrze znali, to szybko się porozumieliśmy. Poszedłem do pracy i grałem w Narwi. Biliśmy się o awans, ale Dolcan Ząbki był poza zasięgiem. W czerwcu przed pierwszym meczem ligowym doznałem kontuzji na treningu. Strzeliły mi obie łękotki w lewym kolanie oraz miałem naderwane wiązadła poboczne. Badanie USG wykazało, że będę miał przerwę. Byłem niecierpliwy i szybko chciałem grać. Myślałem, że jest już wszystko w porządku. Niestety, tak nie było. Wdał mi się stan zapalny. Mocno zaszkodziłem sobie, ale chciałem szybko wrócić do drużyny, bo walczyliśmy o awans. Nie mogłem się tylko biernie przyglądać. Pragnąłem grać i pomóc drużynie.
- Z Ostrołęki powróciłeś do Skierniewic? Co przekonało cię, by ponownie grać w barwach Unii?
- Unia broniła się przed spadkiem i poproszono mnie, bym im pomógł. Z sentymentu wróciłem do Skierniewic, na pewno nie dla pieniędzy. Dobrze się tam zawsze czułem. Mieliśmy okrojoną kadrę, a do tego jeszcze w okresie przygotowawczym rozegraliśmy aż 19 spotkań. Wszystko przez to, że oddano do użytku nową sztuczną murawę. Wiele bardzo dobrych, klasowych zespołów przyjeżdżało i jak nie miało rywala, to zapraszali nas na sparing. W kadrze mieliśmy czternastu zawodników i to się później odbiło na wynikach. Byłem przemęczony. Ale sparingi z Jagiellonią, Heko, Widzewem, Polonią Warszawa to było dobre przetarcie przed ligą i możliwość pokazania się.
- Wykorzystałeś tą możliwość?
- Dzięki tym sparingom wzrosło zainteresowanie moją osobą. Otrzymałem między innymi propozycje z ŁKS Łomża, Heko Czermno czy Unii Janikowo. Podejmowałem decyzję wspólnie z moją narzeczoną Pauliną. Wszystkie te małe miejscowości nas nie przekonały, że możemy tam ułożyć sobie życie osobiste. Wybrałem Kujawiaka Włocławek. Była tam możliwość pracy dla narzeczonej w więzieniu. Zespół Ryszarda Remienia, który awansował do czwartej ligi, tworzyli wtedy między innymi Mariusz Luncik, Marcin Mańkowski, Jurek Wojnecki. Mimo, że klub nie prosperował za dobrze, to wszystko było uczciwie prowadzone. Graliśmy bardzo dobrze, choć w pewnym momencie awans był zagrożony.
- Przełamanie nastąpiło na stadionie Zawiszy.
- Byliśmy w dołku, dlatego jadąc do Bydgoszczy mówiliśmy sobie, że musimy tu się przełamać i wygrać. I tak się stało. Później awansowaliśmy do trzeciej ligi.
- W trzeciej lidze nie szło już wam tak dobrze. Co było tego przyczyną?
- W trzeciej lidze bazowaliśmy na młodych, utalentowanych chłopakach. Wiadomo, że nie zawsze dobry junior będzie dobrym seniorem. Zabrakło również trochę cierpliwości. W końcówce zaczęliśmy już grać zdecydowanie lepiej, ale z kolei pieniędzy było coraz mniej. Poczyniono cięcia w wynagrodzeniach. Kilku zawodników rozwiązało swoje umowy.
- Byłeś podporą drużyny, jej kapitanem, lecz opuściłeś Włocławek. Dlaczego odszedłeś?
- Chciałem zostać, w sumie na siłę, ale nie chcieli już korzystać z moich usług. Jeśli prezes mówi, że nie ma dla mnie pieniędzy, a dla kogoś innego ma, to dla mnie to jest chora sytuacja. W klubie miały być cięcia i były, ale powinny objąć wszystkich równo. Obcięto mi pensje i przestali płacić za mieszkanie. Niektórym nie zmniejszono wcale poborów. Nie było to warte przepychanek i odszedłem. Przykro mi, bo sporo pracy włożyłem w ten awans, a klub mnie nie docenił. Grałem cały czas i dawałem z siebie wszystko. Jednak na koniec podaliśmy sobie ręce z prezesem. W dniu, w którym zerwałem kontrakt, zadzwonił trener Piotr Tworek.
- Co skłoniło cię do przyjęcia oferty Zawiszy?
- Przede wszystkim wyzwanie sportowe. Zawisza ma ambicje, tu gra się o coś, a to mi bardzo odpowiada, gdyż mam taki charakter. Zależy mi, żeby tu coś osiągnąć. Chciałbym, żeby taki klub jak Zawisza Bydgoszcz znowu pojawił się na piłkarskiej mapie. Tu jest tradycja, kto tu przyjdzie to poczuje od razu, że ten klub ma duszę. Ma wspaniałych kibiców, a organizacyjnie jest tu wszystko dopięte na ostatni guzik, zawodnicy mają tylko grać i wygrywać.
- Jak przyjęli cię w Bydgoszczy, jak przebiegała aklimatyzacja?
- Dobrze. Znamy się z boiska z Marcinem Kozłowskim, z Rogerem Babiarzem. Zresztą wspólna praca jednoczy. Byliśmy razem na obozie, dlatego się poznaliśmy i obdarzyliśmy wzajemnym zaufaniem.
- Czujesz presję wyniku w klubie?
- Nie czuję presji. Zawisza jest na dobrej drodze, by wywalczyć awans. Wychodzę na każde spotkanie tak samo zmobilizowany, bez znaczenia z jakim rywalem się mierzymy. Zawisza musi grać i wygrywać. Ten klub ma kibiców, którzy mu pomagali, wyciągali z problemów. Dla nich się gra. Oni oczekują zwycięstw, a my robimy wszystko, by tak było.
- Chcesz się związać na dłużej z Zawiszą?
- Jak najbardziej. Czuję się tutaj bardzo dobrze. Wchodząc na ten piękny stadion, czuję dreszcz emocji. Człowiek ma świadomość, iż jest to wyjątkowe miejsce. Wydaję mi się, że swoje najlepsze piłkarskie lata mogę zostawić w tym klubie. Oby tylko zdrowie dopisało. Myślę, że wspólnie ze sztabem szkoleniowym i zarządem dojdziemy do tego, co zakładamy.
- Występowałeś już na wielu pozycjach. Na jakiej czujesz się najlepiej?
- W Kujawiaku grałem stopera. Tutaj byłem ściągany z tą samą myślą, ale później trener zmienił nieco system gry i ustawił mnie na defensywnego pomocnika. Dla mnie nie ma problemu, gdzie gram.
- Czy zapadł ci w pamięci jakiś szczególny mecz z twoim udziałem?
- Ja pamiętam ostatni mecz derbowy z Chemikiem, podczas którego kibice zgotowali niesamowite widowisko na trybunach. Cieszę się, że udało nam się wygrać i wydaję mi się, że to może być mecz przełomowy. Może się okazać, że ten mecz zaważy o tym, że będziemy grać w barażach.
- Miałeś jakiegoś idola, piłkarza na kim się wzorowałeś?
Od zawsze wzorowałem się na Piotrku Świerczewskim i z nim się utożsamiałem. Był moim idolem. Miałem okazję grać przeciwko niemu. Było to na Dniach Chemika w Płocku. Podczas wielkiego festynu na stadion przyszło ponad dwanaście tysięcy ludzi. Główną atrakcją był mecz pokazowy z reprezentacją Polski, prowadzoną przez Janusza Wójcika. Za rywali miałem wspomnianego Świerczewskiego oraz Jacka Krzynówka, Jacka Bąka, Tomasza Kłosa czy Andrzeja Juskowiaka.
W czasie spotkania kilka razy z Świerczewskim pograliśmy na pograniczu faulu. Podobała mi się jego reakcja po meczu. „Świerszczu” poklepał mnie po głowie i powiedział, że niezły ze mnie walczak, że będą ze mnie ludzie. Nie ustrzegłem się też błędów. Zabrakło mi kilku centymetrów i Juskowiak strzelił bramkę. Mecz zakończył się wynikiem 3:3. Wzorowałem się także na Radosławie Sobolewskim, profesjonalistą pod każdym względem. Przyjemnie było go podpatrywać. Podziwiałem jego upór i konsekwencje w dążeniu do sukcesu. Wszystko podporządkowuje jednej rzeczy - żeby wygrywać. Takich ludzi szanuję i wzoruję się na nich.
- Dlaczego nie zagrzałeś nigdzie miejsca na dłużej?
- No może poza Skierniewicami to rzeczywiście nie. Analizując to można powiedzieć, że albo uraz mi się przytrafiał, albo klub miał problemy finansowe. Mam nadzieję, że teraz na dłużej tu zakotwiczę.
- Nie jesteś wysokim zawodnikiem, jednak dobrze radzisz sobie w powietrzu. Gdzie tkwi tajemnica?
- Można mieć wzrost, można wysoko skakać, ale najważniejszy jest timing, czyli skoczyć w najodpowiedniejszym momencie. Jestem wdzięczny, że na początku kariery w Stoczniowcu byłem dobrze prowadzony. Oprócz piłki, graliśmy także w siatkówkę, koszykówkę i inne sporty. Do dziś to procentuje na boisku.
- Skąd w tobie tyle waleczności, zadziorności na boisku? Czy taki masz charakter?
- Myślę, że tak. Nienawidzę przegrywać. W czasie meczu wyzwala się we mnie taka pozytywna agresja, gram na pograniczu faulu. Czerwonej kartki bezpośrednio nigdy nie dostałem, jak już to za dwie żółte, ale to i tak tylko kilka razy.
- Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę samych sukcesów.
- Dziękuję również.
Rozmawiał: Paweł Wrona