Łobodziński: musiałem „dorosnąć”

11.02.2008 Dość długo brakowało mi przekonania do prawdziwego profesjonalizmu. Byłem młodym chłopakiem i żyłem jak każdy młody chłopak. Mocno niedojrzale, biorąc pod uwagę wymogi zawodowej piłki. Lubiłem się bawić.

Pięcioletni kontrakt podpisał w sobotę Wojciech Łobodziński z krakowską Wisła i niemal natychmiast odleciał do Hiszpanii na zgrupowanie „Białej gwiazdy”. Nim jednak wsiadł do samolotu, udało się nam zamienić z nim kilka słów. A że przeprowadzka pod Wawel to znaczący krok w jego karierze, zapytaliśmy „Łobo” również o wcześniejsze okresy przygody z piłką.


REKLAMA Czytaj dalej




Ma pan na koncie mistrzostwo i wicemistrzostwo Europy juniorów, i oczywiście „złoto” z Zagłębiem Lubin w poprzednim sezonie. Tak naprawdę jednak dopiero w wieku 25 lat trafia pan do klubu z najwyższej krajowej półki. Nie za późno?

Nie mam takiego poczucia. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że do tej pory były to bardzo przemyślane kroki. Musiałem „dorosnąć”. Każdy nowy klub był sportowym awansem i rozwojem dla mnie. Nawet pół roku spędzone w Olsztynie miało swoją wartość.

Trzy lata w Płocku - okraszone przecież złotym medalem juniorskiego czempionatu w Helsinkach - chyba nie dały przesadnie wielkiej satysfakcji...

Sportowej - rzeczywiście nie. Coś takiego jest w tym klubie - myślę o tamtejszej Wiśle - i w tym mieście, co nie sprzyja futbolowym sukcesom. Kariery tam chyba zrobić nie można, udało się to tylko Irkowi Jeleniowi. Ja jednak wywiozłem stamtąd coś dużo cenniejszego: moją żonę (śmiech).

O kolegach ze „Złotopolskich” - Rafale Grzelaku, Łukaszu Madeju, Sebastianie Mili - znacznie wcześniej zaczęło być głośno, niż o Wojciechu Łobodzińskim.

Bo mnie dość długo brakowało przekonania do prawdziwego profesjonalizmu. Byłem młodym chłopakiem i żyłem jak każdy młody chłopak. Mocno niedojrzale, biorąc pod uwagę wymogi zawodowej piłki. Wiele sobie mogę w tym okresie zarzucić.

To znaczy?

To znaczy, że nie byłem wówczas do końca przekonany, że będę żyć akurat z piłki. I jeszcze lubiłem się bawić.

Kiedy przyszła refleksja?

Chyba przy przejściu do Zagłębia Lubin. W moim „płockim okresie”, kiedy siedziałem na ławie, rodzice proponowali mi nawet powrót do Bydgoszczy i rozpoczęcie studiów. To był taki dzwonek, na zasadzie: „chłopie, zdecyduj się, co chcesz w życiu robić”. Transfer na Dolny Śląsk pomógł mi takiego wyboru dokonać.

I wprowadził w życie stabilizację.

Rzeczywiście. W Lubinie urodziła się moja córka, w okolicach Legnicy wybudowałem dom... Choć chyba od początku myślałem o nim raczej jako o inwestycji, niż o rzeczywistym miejscu, w którym chciałbym osiąść na stałe.

Co nie zmienia faktu, że został pan tam mistrzem kraju.

No i ten złoty medal zawsze będzie na honorowym miejscu w domu... Inna rzecz, że - moim zdaniem - w tym mistrzowskim sezonie wcale nie miałem mistrzowskiej formy. Wydaje mi się, że lepiej grałem rok wcześniej.

Co się stało latem 2007 roku, że Wojciech Łobodziński przestał być człowiekiem niezastąpionym w talii Czesława Michniewicza?

Przede wszystkim miałem w okresie przygotowawczym kontuzję, trudno było bez właściwie przepracowanego lata mieć wysoką dyspozycję. Ale... i tak wydawało mi się, że na mojej pozycji byłem w drużynie najlepszy. Prawem szkoleniowca jest jednak ustalać taktykę i wybierać tych, którzy mają ją realizować. O to do trenera Michniewicza pretensji nie miałem. Zaś wszystkie inne nieporozumienia zdążyliśmy już sobie od tego czasu wyjaśnić, więc nie ma sensu do nich wracać.

No to idźmy do przodu...

Właśnie udało mi się wykonać kolejny krok - może najważniejszy z dotychczasowych.

Pięcioletni kontrakt z Wisłą to długi okres.

Ale mnie daje stabilizację, a klubowi - pewność, że może uwzględniać mnie w planach budowy drużyny w dłuższej perspektywie.

Pański menedżer zdradzał, że Dynamo Moskwa proponowało trzykrotnie większą „stabilizację”.

Rosja to z pewnością nie jest mój kierunek. Jeżeli miałbym się jeszcze rozwijać sportowo, to na pewno nie w tej części Europy.

Hiszpania?

W kategorii: „marzenie”. Na razie przede wszystkim myślę o walce o miejsce w składzie Wisły.

Niektórzy powiadają, że skoro pokolenie Frankowskiego i Żurawskiego nie wywalczyło Ligi Mistrzów dla Wisły, to nie zrobi tego drużyna nawet z Matusiakiem, Łobodzińskim czy Gargułą w składzie...

A ja bym tego nie przesądzał. Wielu z nas ma za sobą w ostatnich kilkunastu miesiącach „szkołę Leo Beenhakkera”. A on - jak żaden inny znany mi trener - potrafi natchnąć każdego wiarą w siebie samego.

Ale naszą reprezentację i jej wyniki wciąż od krajowego futbolu ligowego dzielą lata świetlne...

Poczekajmy. Coraz więcej ligowców stanowi przecież o sile kadry, a wynoszą z niej tylko pożyteczne rzeczy. Ekstraklasa też się zmienia.

Wygraliście w środę z Czechami, ale selekcjoner wciąż mówi o mankamentach. Będziecie grać również pięknie, a nie tylko skutecznie?

Coś za coś... Ja bym jednak wolał wygrywać - zwłaszcza z takimi rywalami - niż grać ładnie, za to bez satysfakcji wynikowej. Ale myślę, że ta radość z gry też jeszcze przyjdzie.

Wróćmy na koniec raz jeszcze do rówieśników. Czemu dziś tylko pan jest „na topie”?

Może to kwestia determinacji? Może u mnie dojrzała najpóźniej, i trwa do dziś?

Źródło: WP.pl