Maciej Śmiglewski już nie zagra
04.01.2008
Niejeden piłkarz z Zawiszy, który zagrałby w klubie z Torunia, zostałby uznany za zdrajcę i wyklęty. Macieja Śmiglewskiego, który zakończył właśnie karierę, to nie spotkało. Bydgoscy fani wiedzą, że dla niego zawsze najważniejszy był Zawisza
Dlatego tak żegnają go na stronie www.zawiszafans.com: " Wielkie dzięki Śmigiel za te wszystkie lata spędzone na Gdańskiej, a szczególnie za te w najtrudniejszych chwilach" - napisał o Śmiglewskim internauta jaca. "Prawdziwy kapitan drużyny! Zawsze solidna forma, poważne podejście do gry i obowiązków zawodnika. Oby takich obrońców Zawisza miał jak najwięcej! Dziękuję za lata gry i za to że zawsze byłeś z Zawiszą" - dodał inny fan, posługujący się nickiem zawisza_wierny.
Kariera 30-letniego Macieja Śmiglewskiego pełna była wzlotów i upadków - takich samych, które przeżywał przez ostatnie kilkanaście lat jego Zawisza.
- Na pewno się wyróżniał. Czy grał na środku, czy z boku obrony, to zawsze prezentował się solidnie. Szczerze mówiąc to myślałem, że będzie grał na wyższym poziomie. Niestety ta kariera nie potoczyła się do końca chyba tak, jak powinna - wspomina Andrzej Witkowski, były szkoleniowiec bydgoszczan. To on jako pierwszy dał szansę gry w II lidze Śmiglewskiemu. Było to wiosną 1996 r. w Legnicy w pojedynku z Miedzią.
- Miałem cichą nadzieję, że trener wpuści mnie na boisko choćby na kilka minut. Tymczasem okazało się, że moje nazwisko jest w wyjściowej jedenastce, a to było już duże zaskoczenie - opowiada Śmiglewski, który od tej pory już na stałe zadomowił się w składzie Zawiszy. Jego przygoda z bydgoskim klubem rozpoczęła się jednak kilka lat wcześniej.
Sezon 1989/1990. Zawisza prezentuje się świetnie. Beniaminek ekstraklasy wygrywa mecz za meczem. Kilkanaście tysięcy kibiców oklaskuje popisy Piotra Nowaka, Dariusz Durdy, Adama Kwaśniewskiego, Pawła Straszewskiego, Mirosława Rzepy, Jacka Kota i Andrzeja Brończyka. Zza linii bocznej boiska ich grze przygląda się 12-letni wówczas Maciej Śmiglewski. Podaje im piłki podczas meczów.
- Dla nas to była wielka sprawa - wspomina. Zespół prowadzony przez Władysława Stachurskiego zajął w ekstraklasie czwarte miejsce. To najlepszy wynik w historii klubu. Śmiglewskiemu nie było już dane doświadczyć takich sukcesów. Zamiast tego przeżył największą porażkę w historii klubu.
W lipcu 1998 r. zarząd Wojskowego Klubu Sportowego Zawisza podjął decyzję o wycofaniu zespołu piłkarzy z rozgrywek II ligi. Drużyna, która zajęła wówczas 10. miejsce, relegowana została do IV ligi. Od tego czasu trwa kryzys. - Rozczarowanie było ogromne. Zapotrzebowanie na piłkę w Bydgoszczy przecież było, a jednak wojsko zdecydowało się na taki krok. Do dziś, choć minęło już wiele czasu uważam, że był to największy błąd w historii naszego klubu - mówi Śmiglewski, który zdecydował się wtedy na opuszczenie Zawiszy. Razem z Mirosławem Myślińskim, Sławomirem Kempą i Rafałem Krygierem przeniósł się do III-ligowej Mieni Lipno. Pół roku później ponownie biegał po boiskach II-ligowych. Pochodzący z Bydgoszczy trener Wiesław Gałkowski ściągnął go bowiem do Elany Toruń. - Jesienią zespół grał źle, dlatego też na wiosnę postanowiono dokonać wzmocnień. I tak właśnie znalazłem się w Toruniu. Szło nam nie najgorzej, ale strat z pierwszej rundy nie udało się już odrobić i zaznaliśmy goryczy porażki - opowiada.
Jego postawa zauważona jednak została przez działaczy II-ligowego Rakowa Częstochowa. To właśnie pod Jasną Górą przeszło mu spędzić kolejny rok. Jednak pomimo solidnego składu (grał tam m.in. Marcin Bojarski, obecnie czołowy napastnik Cracovii) Raków, podobnie jak sezon wcześniej Elana, nie zdołał się utrzymać w lidze.
To był ostatni sezon występów Macieja Śmiglewskiego poza Bydgoszczą. - Cieszyłem się, że mogę wrócić, bo dostałem konkretną propozycję od "sławnego" już Zawiszy SSA pana Piotra Nowaka. Wtedy wydawało się, że może to być początek odbudowy wielkiej piłki w Zawiszy. Rzeczywistość była jednak zupełnie inna. Nie tylko ja, ale i inni koledzy zostali zwyczajnie oszukani. Praktycznie nie spełniono żadnej z obietnic nam złożonych - mówi rozżalony Śmiglewski, który kolejne trzy lata spędził w połączonym zespole Zawiszy i Chemika Bydgoszcz.
Ostatnie dwa sezony to ponowne występu na ul. Gdańskiej, już z opaską kapitana. Być może wiosną kibice znowu mogliby ujrzeć swojego ulubieńca na boisku, ale ten przegrał z kontuzjami. Uraz stawu skokowego, jakiego nabawił się wiosną ubiegłego roku sprawił, że piłkarz do dzisiaj nie doszedł jeszcze do pełnej sprawności.
- Żal to wszystko kończyć, ale tak najbardziej to mi szkoda, że nie będę mógł już prezentować się na praktycznie nowym stadionie Zawiszy. Chociaż z drugiej strony mam nadzieję, że może chociaż raz na kilka minut wybiegnę na murawę. Nadal chce trenować z kolegami, służyć radą i pomocą trenerom - mówi.
Na pytanie, dlaczego podczas swojej kariery nie wyjechał za granicę, odpowiada. - Przede wszystkim dlatego, że wiązały mnie z Polską jakieś sprawy. Najpierw były to studia na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, a obecnie praca zawodowa doradcy finansowego w banku. Żałuję, że nie dane mi było zagrać w ekstraklasie, ale po wycofaniu drużyny z II ligi nikt się nami nie zajął. Nie mieliśmy agentów, menedżerów, którzy polecaliby nas innym klubom - dodaje.
Dzięki temu większość swojej kariery Śmiglewski spędził w Zawiszy. Doceniają to kibice, którzy na swojej stronie internetowej przyrównują go nawet do legendy bydgoskiego klubu Andrzeja Brończyka.
"Inni piłkarze niech biorą przykład jak można być w pełni profesjonalistą, jak można szanować swój macierzysty klub i jak można się nie sprzedać! Śmigiel dzięki" - napisał rentgen.
- Andrzej Brończyk był tylko jeden. To wyjątkowa postać dla tego klubu i nikt nie może się z nim równać - mówi Śmiglewski, którego jednak cieszy sympatia fanów.
- Chciałbym im podziękować za te wszystkie wspólne lata. Bywało lepiej i gorzej, ale zawsze byli z nami. Mam nadzieję, że jeszcze wiele dobrego przed tym Zawiszą. Wiem, że o awans do nowej II ligi nie będzie łatwo, ale trzeba walczyć. Ja na pewno będę gorąco dopingował kolegów - kończy były już kapitan "Zetki".
Autor: Waldemar Wojtkowiak
Źródło: Gazeta Wyborcza